środa, 25 września 2013

[13] Twarz

                               

                Zastanawiałam się nad istotą strachu.
                Czym tak naprawdę jest, oprócz tego, że jedną z wielu reakcji chemicznych zachodzących w organizmie?
                Daje ci adrenalinę. Lekarstwo będące w stanie zabić gdy pozwolisz sobie na zbyt długie dawkowanie.
                Jak długo można go odczuwać? Kiedy przyzwyczajasz się do dreszczu paraliżującego ciało, do szybkiego oddechu i głośnego bicia serca, do krwi huczącej w uszach?
                Czy przerażenie zawsze odbiera się w ten sam sposób? Czy można nauczyć się żyć ze strachem?
                Jakiś czas temu byłam przerażona. Kiedy śmierciożercy przyszli do mojego domu i na moich oczach wymordowali wszystkie najbliższe mi osoby, bałam się nie tylko bolesnej śmierci, ale obrazu, który zmuszona byłam oglądać.
                Strach jest ciemną dziurą. Boisz się jej, a jednocześnie, kiedy ktoś zmienia twoje ciało w niekończący się ból, pragniesz, by ta czarna dziura cię pochłonęła, by lekarstwo, które jest w stanie cię uratować rozerwało ci serce i uwolniło raz na zawsze.
                Wydaje mi się jednak, że jeśli przebywa się ze strachem wystarczająco długo, można go wreszcie oswoić. Prawie tak, jak wyjątkowo trudnego w wychowaniu szczeniaka.
                Mój Boże, o czym ja mówię? Zebrało mi się na pseudofilozoficzne rozważania, w miejscu jak znalazł, pełnym odoru wilgoci i rozkładającego się ciała. Jeszcze parę dni, godzin wypełnionych tymi chorymi eksperymentami i, na moich martwych rodziców, przysięgam, że oszaleję.
                Prawda jest taka, że nie można żyć w ciągłym strachu. Obawa przed wszystkim doprowadzi cię do szaleństwa. Tak, właśnie to na mnie czekało. Szaleństwo.
                Skłamałabym mówiąc, że się nie bałam. Ale pogodziłam się ze śmiercią, która tylko czekała na to, by mnie ze sobą zabrać. Wcześniej czy później, co to za różnica, skoro i tak znalazłam się w tym miejscu? W niektórych momentach śmierć była wręcz jedyną rzeczą na myśl o której potrafiłam się uspokoić. To chyba nienajlepszy objaw, prawda?
                W celi zawsze było ciemno. I zimno. I śmierdziało rozkładającym się trupem. Nie miałam odwagi ruszyć się dalej niż do kąta, w którym stało wiadro z wodą. Bałam się, że jeżeli spróbuję „rozejrzeć się” po celi, to trafię na istnienie czegoś, o czym nie chcę mieć najmniejszego pojęcia.
                Ciągły mrok i smród doprowadzały mnie do szaleństwa, dlatego zaczęłam rozmawiać ze sobą (co chyba do najlepszych objawów również nie należy), by zachować choć odrobinę zdrowego rozsądku. A o to było mi już coraz trudniej.
                Po wielokrotnych wymiotach przywykłam wreszcie do smrodu, dlatego przestał on być tak przykry. Nie oznaczało to jednak, że nie był.
                Ciemność, nieistnienie, oderwanie od wszystkiego, brak odniesienia do czasu i przestrzeni… to wszystko sprawiło, że gdy byłam pogrążona w tym zbyt długo, rozpaczliwie pragnęłam, by zabrano mnie na tortury. Najgorsze zaklęcia i eliksiry raniły tylko przez chwilę. Konieczność siedzenia w tej celi była najprawdopodobniej najgorszą torturą, jaką mogli mi zgotować.
                Tak dawno ich nie było. A może to mi wydawało się, że stanowczo zbyt długo siedzę w tym miejscu.
                Usłyszałam kroki na korytarzu. Przysunęłam się bliżej drzwi i  wiadra z wodą. Idą po mnie. Choć na chwilę wyrwą mnie z tego mroku.
                Nie pomyliłam się.
                Drzwi celi otworzyły się z metalicznym szczękiem. Światło, które wlało się do pomieszczenia, oślepiło mnie na dłuższą chwilę.
                Nawet w najgorszej ciemności zaczynasz widzieć. Ale nie oczami. Nie. To twoje dłonie przejmują to zadanie. Dlatego kiedy wreszcie możesz użyć wzroku, najzwyczajniej nie potrafisz.
                Zakryłam twarz dłońmi, krzywiąc się mimowolnie.
                – Wstawaj, ty brudna larwo.
                Kiedy nie mówisz, zapominasz również, jak używać głosu. Choć z drugiej strony, na co był mi głos? Słyszałam siebie w swojej głowie. Nie potrzebowałam strzępić języka na słowa, które same układały się w mojej głowie.
                A co niby miałam im powiedzieć? Odpyskować? Warknąć? Błagać?
                O co błagać? O śmierć? O miłosierdzie?
                Jeśli ci ludzie słyszeli kiedyś o tych słowach, bardzo dawno zapomnieli, co oznaczają. Ci ludzie dawno przestali być ludźmi.
                Czyjaś lodowata dłoń chwyciła mnie za ramię i pociągnęła do góry.
Nie, nie czyjaś. Męska, szponiasta dłoń, której paznokcie wbiły się mocno w moją skórę. Podniosłam się z podłogi, zasłaniając teraz twarz tylko prawą dłonią. Mężczyzna popchnął mnie do przodu. Zahaczyłam o próg i wyrżnęłam do przodu, ku uciesze mojego oprawcy. Uderzyłam głową w podłogę, czując jak z mojego nosa bucha krew. Jęknęłam boleśnie. To rozbawiło mojego oprawcę jeszcze bardziej.
                Nie miałam siły, żeby się podnieść, ale mimo tego, zrobiłam to.
Odważyłam się też otworzyć oczy. Było jasno. Stanowczo za jasno.
Mężczyzna wreszcie przestał się śmiać. Szponiastą łapę ponownie wbił w moje ramię i pchnął mnie do przodu. Ponieważ szedł szybko i ja musiałam tak iść, co nie było łatwe ze względu na plączące mi się nogi i zawroty głowy. Jakby tego było mało, z nosa wciąż lała mi się krew, zalewając usta, brodę, szyję i dekolt.
Poprowadził mnie kamiennymi schodami na górę, wypchnął przez drzwi na długi, chłodny, wyłożony panelami korytarz i poprowadził w stronę starych, trzeszczących schodów. Doskonale wiedziałam, gdzie mnie prowadzi. Pokonywałam tę trasę kilkukrotnie, więc znałam ją na pamięć.
Po drodze minęła nas jakaś kobieta, która na mój widok uśmiechnęła się szyderczo.
Mężczyzna wprowadził mnie po schodach a następnie wręcz wrzucił do pokoju na pierwszym piętrze. Do tego pokoju.
Kiedy przyprowadzono mnie tu po raz pierwszy, praktycznie omdlałą ze strachu, wygląd tego pokoju zamienił mój stan z „prawie omdlałej” na „zdecydowanie omdlałą”.
Nie, nie było tu żadnych łańcuchów, klatek, kół do łamania, średniowiecznych przyrządów tortur, baniaka ze zgniłą wodą. Nic z tych rzeczy.
Nieprzyzwoicie jasny, rozświetlony światłem dnia, wpadającym przez okno naprzeciw drzwi, pokój śmiało mógłby robić za pokój jednego z uczniów Hogwartu. Mógłby, gdyby nie trzy rzeczy.
Pierwszą z nich był długi, drewniany stół z pięcioma metalowymi obręczami, które, jak wiedziałam z autopsji, zamykano na szyi, nadgarstkach i kostkach „pacjenta”.
Drugą rzeczą były półki pełne kolorowych, różnokształtnych fiolek, pasujących bardziej do hogwarckiej sali eliksirów niż pokoju uczniaka.
Trzecią rzeczą były ślady krwi, których przybywało podczas każdej mojej wizyty w tym pokoju. Bo oprócz tego miejsca tortur, były jeszcze inne, mniej wyrafinowane, bardziej rozrywkowe. A przynajmniej na pewno dla śmierciożerców.
Wracając jednak do krwi. Ta była wszędzie. Na stole. Dookoła niego. Na nieprzyzwoicie jasnych, słonecznych ścianach. Dwa pasy ciągnęły się od stołu do drzwi. Nigdy nie zwróciłam uwagi na to, czy na korytarzu widnieją ślady. Bardzo możliwe, że tak. Śladami krwi poznaczony był także biały fartuch kobiety stojącej pomiędzy dwójką śmierciożerców.
Ci uśmiechnęli się złowieszczo na mój widok. Kobieta, która wyglądała na Uzdrowicielkę pozostała obojętna. Wśród podekscytowanych pomruków zostałam przymocowana do stołu.
Pochylali się nade mną jak lekarze, którzy niewiele mają wspólnego z leczeniem. Ich miny wyrażały to jasno; zamiast leczyć, wolą eksperymentować.
Uzdrowicielka zniknęła mi z pola widzenia. Wróciła po chwili z trzema cienkimi fiolkami, trzymanymi między wysmukłymi palcami.
Cholera jasna, na co ja zwracam uwagę? Na jedyną osobę, która wydaje się być tu z przymusu (nie licząc oczywiście mnie), która nie czerpie satysfakcji z krojenia mnie na kawałki i testowania tych wszystkich specyfików?
Uzdrowicielka była wysoka, smukła, ciemnowłosa. Miała także szaro-czarne tęczówki, których barwa była równie chłodna, jak jej spojrzenie. Nie, nie chłodne. Martwe. Jakby w środku nie pozostał już nawet fragment człowieczeństwa.
W pewien sposób jej „martwość” powinna przerażać mnie bardziej niż szaleństwo wypisane na twarzach śmierciozerów. Ale tak nie było.
Kobieta postawiła fiolki na brzegu stołu i podała jedną z nich, z fioletowym płynem, śmierciożercy stojącemu po jej lewej stronie.
– Wlej jej to do gardła – powiedziała spokojnym, obojętnym głosem. Śmierciożerca otworzył szklane naczynko i patrząc na mnie z podekscytowaniem, ścisnął mi policzki, zmuszając do otworzenia ust. Nie walczyłam. Równie dobrze nie musiał w ogóle próbować otworzyć moich ust. Zrobiłabym to sama.
Było mi to obojętne.
Gdzie moja godność? Gdzie podziała się ta przeklęta duma, która doprowadziła mnie do tylu cholernie trudnych i rozpaczliwych sytuacji? Gdzie ośli upór i zacięcie?
Niebiosa, co stało się z Eillin Crane?
Umarła w swoim domu, w dniu, w którym przyszli śmierciożery. Oto odpowiedź.
Zresztą, jak można zachować jakąkolwiek godność w podobnych warunkach? Byłam bita, torturowana, głodzona, przetrzymywana w tej śmierdzącej celi z pozostałościami po, Bóg wie ilu, ofiarach.
Śniłam. To był sen. Ale sny lubią zamieniać się w koszmary, gdy na chwilę odwrócisz wzrok.
Czułam, jak chłodny eliksir rozpływa się po moim ciele, głaszcze końcówki nerwów, znieczula żołądek i serce, uspokaja mózg.
– Co to da? – zapytał śmierciożerca, oddając fiolkę.
No właśnie: co? Sama chciałabym wiedzieć.
– Po tym specyfiku powinna być rozbudzona przez najbliższe czterdzieści osiem godzin.
– To znaczy? – dopytywał dalej śmierciożerca. Kogo oni mają po tej ciemnej stronie? Bandę idiotów?
Kobieta westchnęła z poirytowaniem.
– To znaczy – zaczęła, rozluźniając, pulsujące do tej pory od zaciskania, szczęki – że nie zemdleje wam ani razu podczas zabawy. Możecie się zatem bawić, słysząc jej śpiew, dopóki wam nie przerwę.
– I to się nazywa medycyna – zawołał z radością ten sam śmierciożerca, który nie zrozumiał działania eliksiru przy pierwszym podejściu.
Ja, niestety, zrozumiałam. I poczułam, jak wypełnia mnie rozpacz.
Zostałam wystawiona na tortury, które trwać będą nie wiadomo jak długo, bez możliwości chociaż chwilowej utraty świadomości. W takiej sytuacji wolałam dalej roztrząsać istotę strachu w swojej celi.
Uzdrowicielka wycofała się z mojego pola widzenia. Teraz, bardzo dokładnie, wypełnił je przygłupi śmierciożerca.
Odetchnęłam głośno. Zamknęłam oczy. Nie chciałam widzieć, co robią. Wystarczyło mi, że muszę to czuć.
Pierwsze cięcie było niespodziewanie szybkie i płytkie. Zabolało, ale nie na tyle, by rozwiązać mi usta.
Sprawdzali mnie. Sprawdzali, czy zareaguję. Czekali, aż zacznę wrzeszczeć i rzucać przekleństwa. Jeśli się nie postarają, nie mają co na nie liczyć, przemknęło mi przez głowę.
Oblizałam spierzchnięte, popękane usta.
Następne były głębsze, wolniejsze. Później w piekących ranach znalazły się brudne palce. Dopiero to zachęciło mnie do pierwszego wrzasku. Co za popieprzone przedstawienie.
Nie mogłam zemdleć, więc czułam każde następne cięcie, każdy kolejny, chwilowo „leczący” eliksir, co by zabawa nie skończyła się zbyt szybko.
Wkrótce darłam się w niebogłosy, a w mojej głowie pojawiła się myśl, że jednak się postarali, że wyrwali ze mnie wreszcie ten osobliwy, satysfakcjonujący ich śpiew.
Mój oddech stał się cięższy, serce wolniej biło. Czułam się słabo, ale był to raczej wynik utraty krwi niż bólu.
Starałam się skupić na czymś innym, niż na ogniu pochłaniającym moje ciało. Niestety w takiej chwili raczej trudno było mi wyobrazić sobie coś pokrzepiającego. Zamiast tego widziałam ostatnią kłótnię z mamą, słyszałam słowa, które wypowiedziałam z taką dokładnością, jakby powtórzono je przy moim uchu, a nie odtworzono we wspomnieniu. Nienawidziłam siebie za to. Za te wszystkie dotkliwe słowa. Dlaczego nigdy nie potrafiłam ugryźć się w język? Dlaczego zawsze byłam takim głupiutkim, upartym osłem? Dlaczego nie chowałam dumy do kieszeni? Cholera jasna, przecież ani moja mama, ani tato tacy nie byli. Tylko ja wytrenowałam w sobie takiego durnego potwora.
Czułam łzy płynące po moich skroniach, ale sama nie wiedziałam, czy są to bardziej łzy bólu czy żalu. Zresztą czy to ważne?
W którymś momencie tortury się skończyły, a dwie pary rąk, które z siłą imadła trzymały moje chude ramiona, zawlokły mnie do mojego pokoju.
Tam, pozostawiona sam na sam z ciemnością, własnym wnętrzem i bólem, zaczęłam płakać. Po raz pierwszy, od bardzo dawna ryczałam na głos, leżąc na boku i dzieląc się smarkami z zimną, cichą podłogą, a wesoły głosik w głowie szeptał coś, że wreszcie jestem z najlepszą przyjaciółką.

~*~
Prometeusz Ache tonął w lodowatej wodzie, kiedy ktoś nagle wyciągnął go za wszarz z wody.
Oddech miał głęboki, głośny, serce biło mu mocno w okolicach jabłka Adama.
Minęło parę sekund nim zorientował się, że Uzdrowciel Heysworth nie wyciągnął go z wody, a jedynie położył dłoń na ramieniu gdy Ache uwolnił się ze wspomnienia.
Prometeusz drżał na całym ciele, ale był to raczej efekt uboczny „wyciągnięcia” z lodowatej wody, niż strachu.
– Udało się? – zapytał Sylas, odchodząc w stronę swojego biurka.
Prometeusz patrzył na leżącą obok, niezwykle spokojną, Eillin. Dziś wcześniej „przygotowali ją” do zabiegu, unikając w ten sposób scen podobnych do tej z pierwszej udanej sesji. Powoli łączył elementy układanki, ale wciąż brakowało mu tych najważniejszych elementów. Poznanie przyczyny jej szaleństwa nie kończyło sprawy i Prometeusz doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Niemniej jednak, po tym co zobaczył, zdobył się na odrobinę chwilowego współczucia.
Na Merlina, Eillin. Właśnie tak to współczucie brzmiało w jego myślach. Nieświadomie ścisnął jej kościstą, zimną dłoń.
– Udało się – odparł Ache, nie patrząc na Sylasa. Po chwilowej empatii, jego umysł wypełniło inne zagadnienie. Zanim zadał Heysworthowi pytanie, ten zapytał pierwszy:
– Dużo zobaczyłeś?
– Wystarczająco – stwierdził z mocą, po czym spojrzał na starszego kolegę. Sylas kiwnął głową. – Słuchaj, jak nazywała się poprzednia Główna Uzdrowicielka?
– Pytasz o poprzedniczkę naszej enigmatycznej królowej, czy całego zakładu?
Zakładu, a niech mnie. Nie brzmi to zbyt pozytywnie.
– Całego zakładu.
Heysworth zamyślił się, wbijając czubek różdżki w blat biurka. Za oknem znów padał śnieg. Tym razem wielkie płaty opadały powoli, wirując na wietrze jak baletnice na scenie.
– Donna Finch-Stewart – wyrzucił wreszcie z siebie Heysworth, a jego twarz pojaśniała. Nie chciał się przed nikim przyznać, ale jego pamięć zaczynała powoli szwankować. Myślał, że nikt tego nie zauważył. Prometeusz jednak nie zamierzał wyprowadzać go z błędu.
– Właśnie, Finch-Stewart. – Ache powtórzył nazwisko kobiety, spoglądając zamyślony w okno. Wciąż bił się z myślami. Nie chciał uwierzyć, w to co widział. Bo przecież to szaleństwo, prawda? Czyste szaleństwo. Martwi nie wracają do życia, a jeśli wracają, to z życiem ma to niewiele wspólnego.
– Przypomnij mi, dlaczego ona już nie jest Uzdrowicielką? Odeszła? Zwolnili ją?
Sylas Heysworth popatrzył na Prometeusza jak na skończonego głupka. Ache miał jednak wrażenie, że mężczyzna cieszy się z faktu iż nie tylko on ma problemy z pamięcią.
– Odeszła? Pewnie, że odeszła. Ale tam, skąd już się nie wraca. Przynajmniej nie w ciele. – Sylas obserwował swojego rozmówcę uważnie, jakby mając nadzieję, że ten zaraz wybuchnie śmiechem i powie, że żartował (pomijając już to, że byłby to niezwykle dziwny rodzaj dowcipu). Widząc jednak wyczekujące spojrzenie Prometeusza, Sylas westchnął ciężko i dodał. – Zabili ją. Śmierciożercy. I podobno nawet sam Czarny Pan. Ją, jej męża i ojca. Tylko córuś uszła z życiem, bo akurat była w Hogwarcie. Smutny to był dzień, gdy okazało się, że nie żyje.
Heysworth sposępniał. Ache kiwnął głową na znak, że rozumie.
Pracował już na swoim oddziale i miał dwadzieścia sześć lat, gdy szpital lotem błyskawicy obiegła informacja, że Główna Uzdrowicielka została zamordowana. Pamiętał płaczących ludzi, niektórych lamentujących tak mocno, że mdleli. Pamiętał zdjęcie wiszące w głównym hallu pod którym pełno było kwiatów.
Rzadko kiedy wchodził do szpitala głównym wejściem (ich oddział miał oddzielne, wewnętrzne wejście dla personelu), ale tamtego dnia wprowadzał pacjenta, więc musiał wejść oficjalnie. Przechodząc korytarzem zobaczył pielęgniarkę, która kładła jakieś kwiaty (skąd miał wiedzieć jakie? Nie zna się przecież na tym) pod dużym, ruchomym zdjęciem przewiązanym kirem. Odruchowo spojrzał na podobiznę Uzdrowicielki.
Była kobietą nieco starszą od niego, smukłą i zgrabną, o niezwykle prostej postawie, którą było widać nawet mimo tego, że siedziała za biurkiem i uzupełniała jakąś dokumentację.
Podniosła znad niej wzrok i spojrzała przed siebie, w efekcie czego ich spojrzenia skrzyżowały się. Prometeusz widział czarne u góry i szare u dołu tęczówki jej oczu, ładnie wycięte usta, nieco zbyt poważne spojrzenie i ciemne, faliste, czarne włosy okalające szczupłą twarz. Tkwiło w niej jakieś dziwne, chłodne, dystyngowane piękno. W każdym razie, Prometeusz nigdy nie widział tak niezwykłej kobiety. Pamiętał, że przystanął na chwilę, jak zahipnotyzowany patrząc jej w oczy.
Kobieta w końcu przerwała spojrzenie i wróciła do swojej pracy. Ty też masz co robić, pomyślał Prometeusz.
W każdym razie, Donna Finch-Stewart nie żyła. Na tym opowieść się kończyła.
Tylko, że chyba nie do końca. Bo Prometeusz miał pamięć do twarzy, zwłaszcza do tak niezwykłych twarzy. Stąd też miał prawie stuprocentową pewność, że Donna Finch-Stewart żyła po tym, jak oficjalnie umarła i tylko z sobie znanych powodów znalazła się między śmierciożercami, wykorzystując swoje umiejętności do krzywdzenia ludzi. 


5 komentarzy:

  1. JA WIEM SKĄD JEST DONNA, NANANANANA!
    Mama Ani :3 (będzie wtopa, jeśli to nie to)

    Wypowiem się bliżej za chwilkę coś bardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za chwilkę (3h później...).
      W każdym razie czytałam sobie ten rozdział, wracając z Wro do domu, po wyczerpującym maratonie naukowym, stąd też odpuściłam sobie Twoje kochane przecinki. Naprawdę, jesteś ewenementem blogosfery <3

      Gdzieś tam mi się zapamiętało o to:
      W pewien sposób jej „martwość” powinna przerażać mnie bardziej niż szaleństwo wypisane na twarzach śmierciozerów.

      W każdym razie do rzeczy:
      Uważam, że ten rozdział póki co jest najlepszy, jaki napisałaś w tej historii i jednocześnie najlepiej się go czytało. Naprawdę!
      Nie wiem, czy brałaś coś z moich pożalsięborze wskazówek, ale jakość tego rozdziału - lodziomiodzio, tak trzymaj.

      W ogóle jak mi się banan na twarzy pojawił, jak zobaczyłam ile mamy myśli Eilin samych w sobie, a potem jak dużo jeszcze sytuacji z Prometeuszem.
      Eilin w końcu się nam uzewnętrzniła trochę.
      Podobało mi się parę stwierdzeń, w tym bardzo dobrze ujęte to: Śniłam. To był sen. Ale sny lubią zamieniać się w koszmary, gdy na chwilę odwrócisz wzrok. Genialnie, moim zdaniem, ujęte sformułowanie. Chyba to nawet mogę odnieść analogicznie do swojego życia (więc nie-dziękuję Ci, za bycie moim psychoanalitykiem nie-wprost, serio nie pomagasz).
      Ogólnie cudo, że Eilin ma wywalone na to, co jej robią.
      Dobija mnie takie coś, że daje się komuś środek, żeby był przytomny przez 48h tylko po to, by go torturować i żeby nie zszedł. Straszne.
      Coś jeszcze było... Moment... A, to: Kiedy przyprowadzono mnie tu po raz pierwszy, praktycznie omdlałą ze strachu, wygląd tego pokoju zamienił mój stan z „prawie omdlałej” na „zdecydowanie omdlałą”. Megustuję taką narrację, oj bardzo.
      I dialogi fajne były!
      I myśli Eilin. Niebanalne, o nie.

      Pozdrawiam <3

      Usuń
    2. Wiem, że jestem ewenementem! Ale to mnie tak naprawdę wcale nie raduje. :(
      A ja megustuję bardzo, że się podobało. Miałam obawy. Mnóstwo obaw! Najwyraźniej niepotrzebnie.
      Tak, wzięłam pod uwagę Twoje wskazówki. Pomyślałam sobie: "Piszesz krótkie części, jednowątkowe, o konkretnej tematyce zawartej w tytule, więc, kuźwa, chociaż trochę się postaraj zrobić z tego coś więcej niż suchy tekst". Dopiero Ty mi uświadomiłaś, że lubię Eillin i Prometeusza, że ich relacja jest najlepszą (hehehe.) którą mi się opisuje.

      Mam też pewne wątpliwości, czy Ernst nie jest strzałem w stopę, ale mimo tych wątpliwości nie wyobrażam sobie tej historii bez jego udziału.

      Jest, nie zdradziłam się z niczym.
      I wygrywasz nagrodę. :D Możesz sobie wybrać:
      1. Złoty mercedes.
      2. Wycieczka do Dubaju.
      3. Roczna prenumerata "Gościa Niedzielnego".

      Ściskam! ;*

      Usuń
  2. Tak, "z 'prawie omdlałej' na 'zdecydowanie omdlałą'" to najlepszy tekst odcinka!

    Po tych opisach celi powiem tylko jedno - fu. Matko, to wszystko było tak dosadne, że cały czas się zastanawiałam, czy doczytam do końca. A potem jeszcze ta krew na stole i na ścianach. Zwłaszcza na stole. Nie wiem, jakoś tak mocno podziałało mi na wyobraźnię. Ale w sumie to dobrze, przynajmniej widać, że masz warsztat i umiesz z niego w pełni korzystać. :)

    Wyłapałam sporo powtórzeń typu "był to raczej... niż" i takie coś: "ku uciesze mojego oprawcy. (...) To rozbawiło mojego oprawcę jeszcze bardziej." -> myślę, że w drugim przypadku wystarczyłoby samo "go". ;)

    Pozdrawiam,
    [konFEDORAcja]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że "go"! Kurczę, czytałam rozdział przed opublikowaniem, a mimo tego zostawiłam powtórzenia. Przeczytam jeszcze raz i poprawię. :)

      Cieszę się, że rozdział działał na wyobraźnie. Cieszę się, że nie poddałaś sprawy w związku z tym obrzydlistwem.
      Obawiałam się publikacji tego rozdziału, z dwóch powodów. Po 1) nie wiedziałam tak naprawdę, jak wyszły opisy, jaka może być ewentualna reakcja na te wszystkie złe rzeczy. Po 2) bałam się trochę, że będzie to mały (he. hehe.) pojazd po bandzie, że wyjdzie bardzo przerysowanie, nienaturalnie, groteskowo.
      Ale chyba się udało.

      Pozdrawiam gorąco i dziękuję za komentarz! :)

      Usuń